Forum forum anglistow Strona Główna  
 FAQ  •  Szukaj  •  Użytkownicy  •  Grupy •  Galerie   •  Rejestracja  •  Profil  •  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  •  Zaloguj
 Filmowe Dysputy Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu
Autor Wiadomość
malwa
Filolog



Dołączył: 29 Wrz 2008
Posty: 220 Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Olsztyn

PostWysłany: Pon 17:58, 28 Lut 2011 Powrót do góry

Czy ja wiem, czy Czarny Czwartek raziłby martyrologią? Moim zdaniem, dobrze, żę jest taki film, bo dzieciaków w szkole się o tym nie uczy. Zamiast tego przerabia się starożytny Egipt po 3-4 razy, a najnowszej historii Polski - nic.
Natomiast już słyszałam, że w scenie, kiedy niosą Zbyszka Godlewskiego na drzwiach, na ulicach widać Fiaty Punto, eLki Confused Na co publika reaguje naturalnie salwą śmiechu. No żeby tak spartolić robotę...


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
malwa
Filolog



Dołączył: 29 Wrz 2008
Posty: 220 Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Olsztyn

PostWysłany: Nie 14:33, 06 Mar 2011 Powrót do góry

Ostatnio postanowiłam odświeżyć sobie dwa filmy, które oglądałam dawno temu, a które zrobiły na mnie wrażenie. Jeden to "Dziecko Rosemary". Ani filmu, ani reżysera nie trzeba tu nikomu przedstawiać Smile to co chciałam powiedzieć, to to że mimo znajomości fabuły, zakończenie i tak przyprawia od dreszcze. To jest mistrzostwo. O życiu Polańskiego można powiedzieć wiele, ale jedno jest pewne. Reżyserem jest wybitnym.

Subiektywna ocena - 9/10

W nocy z czwartku na piątek w TVP leciał "Urodzony 4 lipca". Kolejny dowód na maestrię Olivera Stone'a. Na początku widzimy bohatera jako dziecko, które za wszelką cenę chce dowieść otoczeniu, że jest najlepszy. Z różnym skutkiem. Widać też wyraźnie jak młody, chłonny umysł z tak zwanego dobrego domu jest podatny na slogany i jak nie zawsze potrafi dokonać samodzielnej i obiektywnej oceny rzeczywistości. Dotyczy to z resztą nie tylko umysłu młodego, bo wiele dorosłych osób także podchwytuje rządowe i prasowe mrzonki. W cieniu nagonki na Wietnam wyrasta pokolenie pacyfistów, które początkowo nieśmiałe, stopniowo zyskuje na sile i posłuchu.
I ten młody, chłonny umysł wyrusza na daleką wojnę, "13 tysięcy mil od domu". Na wojnę "za ojczyznę", bo inaczej "świat opanują komuniści". Ale na wojnie nie ma ani polityków, ani prasy. Jest rzeczywistość, która brutalnie weryfikuje obraz Wietnamu, tak solidnie filtrowany przez agencje rządowe. Zamiast polityków są za to dowódcy, którzy wpajają w młody, chłonny umysł, że zamordowanie cywili to nic takiego, bo przecież "Vietkong użył ich jako żywych tarcz". I że każdy fakt można dowolnie zinterpretować na swoją korzyść, bo przecież ten młody patriota nie mógł zastrzelić kolegi. Młody i chłonny umysł to rozumie i czasowo odkłada fakty na półkę, przyjmując do siebie tylko interpretacje. Podczas pobytu w szpitalu nadal jeszcze uważa się za bohatera wojennego, patriotę, który został ranny "za kraj". Po powrocie do domu podobnie, ta wojna przecież była koniecznością. Ale podczas jego nieobecności wiele się zmieniło, czas nie stał w miejscu. Nie są to już te same Stany, które opuszczał. Protestujący to już nie tylko długowłosy hippisi pokątnie ćpający heroinę. To także jego brat i szkolna miłość, a gloryfikowanie weteranów wietnamskich i ich bohaterskich czynów stopniowo ucicha. Młody umysł coraz słabiej broni się przed wspomnieniami, przed faktami, które odłożył na półkę podświadomości. A ta coraz bardziej zaczyna dochodzić do głosu i powoli dojrzewający umysł popada w depresję, chociaż nikt tak tego wtedy nie nazywał. Wraz ze swoim alkoholizmem staje się uciążliwy dla najbliższych. I w końcu ucieka od świata, by w otoczeniu innych ludzi, którzy sięgnęli dna wreszcie dojrzeć do decyzji o rozliczeniu się z przeszłością i przyznaniu do winy przed rodziną zastrzelonego kolegi z armii. Teraz jest to już umysł dojrzały. Nadal jest to weteran wojenny, ale już nie bohater. A przynajmniej nie w tym samym znaczeniu, co na samym początku. Teraz jest to weteran, który całym sobą daje opowiada o prawdziwym obliczu wydarzeń w Wietnamie.
Film oparty na autobiograficznej książce Rona Kovica.

Jeszcze bardziej subiektywna ocena - 8/10, bo nie lubię Toma Cruise'a Razz

No i wreszcie film, do którego przymierzałam się od dłuższego czasu.
"Życie na podsłuchu" niemiecki film z roku 2006. Scenariusz i reżyseria - Florian Henckel von Donnersmarck. W rolach głównych: Ulrich Mühe jako Hauptmann Gerd Wiesler "HGW XX/7"; Sebastian Koch jako Georg Dreyman; Martina Gedeck jako Christa-Maria Sieland; oraz Thomas Thieme jako minister Bruno Hempf.
Akcja filmu rozgrywa się na przełomie lat 1984 i 1985 w Berlinie Wschodnim. Aktorka Christa-Maria Sieland i pisarz Georg Dreyman są parą. Obydwoje dobrze również żyją z komunistyczną władzą, a Georg jest nawet czytywany na Zachodzie. Sam osobiście raczej nie ma ugruntowanego stosunku do władzy, a przynajmniej głośno nie wyraża swoich opinii. Co innego Christa. Ma romans z ministrem kultury, który wiedząc o narzeczonym kochanki postanawia go zniszczyć. Stasi, które do tej pory nie interesowała się Georgiem, a przynajmniej nie jako instytucja, dostaje więc od samego ministra kultury polecenie założenia podsłuchu u "podejrzanego pisarza". Operacja dostaje kryptonim "Lazlo" i cała machina rusza z miejsca. Szczerze oddany partii oficer śledczy Wiesler jest służbistą i co noc tworzy skrupulatne raporty. Pisarz jest jednak czysty, nie jest ani wywrotowcem, ani konspiratorem. Sytuacja jednak zmienia się diametralnie po samobójstwie przyjaciela Georga Dreymana, reżysera Alberta Jerski, który 7 lat wcześniej utracił z polecenia Stasi prawo do wykonywania zawodu. Wtedy zmienia się też podejście oficera śledczego Wieslera.
Więcej nic nie napiszę, bo zepsuję całą przyjemność tym, którzy tego filmu nie oglądali. Jest to film od początku do prawie końca gorzki. Tak samo gorzki, jak gorzkie było życie w tamtych czasach. Ale z tej beznadziejności wydostają się czasem przebłyski dobroci, czasami przez krótką chwilę ludzie przestają grać przed samymi sobą i przed sobą samym. Wtedy stać ich na stwierdzenie "Jest pan dobrym człowiekiem". I takie też jest przesłanie ostatniej sceny filmu. Genialne zakończenie, moim zdaniem. Genialne w swej prostocie.

Subiektywna ocena - 9/10


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Bush_Docta'
Filolog



Dołączył: 13 Wrz 2006
Posty: 614 Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 2/3
Skąd: Holy Mount Zion ;)

PostWysłany: Śro 16:45, 09 Mar 2011 Powrót do góry

Karola, nie wiem czy oceny Akademii są przewidywalne. Nie są dla mnie wyznacznikiem dobrego filmu, ale pobawić się w typera zawsze można. Tym bardziej, że jeśli ktoś widział Firtha i Portman w nominowanych rolach to wybór nie był trudny Smile

Malwa, "Dziecko Rosemary" to nie tylko jeden z najważniejszych filmów Polańskiego, to także jeden z najważniejszych filmów tamtej epoki. I trudno się tu z oceną nie zgodzić.

Stone'owi można wiele zarzucić, że nie do końca obiektywny, że propaguje lewackie poglądy. Ale filmy o Wietnamie zrobił niezapomniane. "Pomiędzy niebem a piekłem", "Urodzony 4 lipca" i szczególnie "Pluton". Sam był w Wietnamie więc wie o czym mówi, tym bardziej, że jak bohaterowie jego filmów, pojechał tam na ochotnika. Za "Urodzonego" mocna ósemka.

W polskim kinie filmów o komunie mieliśmy sporo. "Człowiek z marmuru", "Przesłuchanie", "Śmierć jak kromka chleba", żeby wymienić tylko parę. System odcisnął swe piętno na narodzie, więc także w filmie temat musiał znaleźć swe ujście. Czasem zapominamy, że w NRD również nie było kolorowo, dlatego warto obejrzeć właśnie "Życie na podsłuchu". Całkowicie się z Tobą zgadzam Malwa co do zakończenia. Nie można przejść obok niego obojętnie. Chyba nie mogło być bardziej odpowiednie. Tu również mocne 8.


Podsumowanie roku 2010, kwartał III, cz. 1.


ESSENTIAL KILLING (2010)

Jeśli polski filmowiec robi karierę na Zachodzie, to trzeba, jeśli nie docenić, to przynajmniej poświęcić mu trochę uwagi. I nie mówię tu o operatorach (Bartkowiak, Idziak, Wolski) czy kompozytorach (Kilar, Preisner, Korzeniowski), bo tych pozycja jest niezagrożona. Gorzej sytuacja wygląda z osobami, którzy dowodzą całym przedsięwzięciem o nazwie „film”. Mamy Romana Polańskiego i Agnieszkę Holland, i, jak się okazuje, mamy też Jerzego Skolimowskiego, przy czym ten ostatni jest chyba najmniej kojarzony przez polską publiczność. Wygląda na to, że teraz to ulegnie zmienia za sprawą jego nowego filmu „Essential Killing” i nagród, które otrzymał na festiwalu w Wenecji.
Bohaterem historii jest Afgańczyk, wojownik dżihadu. W imię Boga uśmierca kilku Amerykanów, a następnie zostaje pojmany przez ich siły zbrojne, brutalnie przesłuchany i odesłany do miejsca dla jemu podobnych więźniów politycznych. Przed dotarciem do celu udaje mu się zbiec, jednak świat, który ukazuje się jego oczom nie przypomina w niczym świata, który znał do tej pory. Pustynie zostały zastąpione przez połacie lasu przykryte śniegiem. Muzułmanin stara się nie dać schwytać i za wszelką cenę przetrwać w skutej lodem dżungli.
Zdjęcia były kręcone w Izraelu, Norwegii i Polsce. Wspominam o tym, nie tylko ze względu na ich niezwykłą wymowę i jakość (o czym później), ale również dlatego, że przez pierwszą część seansu, nie wiedząc wcześniej gdzie był kręcony film, zastanawiałem się skąd Skolimowski wziął te lasy, i skąd w tej scenerii tylu Polaków. Na początku myślałem, że to być może Norwegia, a rodzimy język tłumaczy spora ilość Polaków w kraju fiordów. Dopiero potem olśniło mnie, że filmowa kraina to po prostu Polska, a więzienie, do którego miał trafić główny bohater to tajna baza CSI, o której było swego czasu głośno (pozdrawiam Szymany k. Szczytna Wink ). Tak więc Skolimowski wykorzystał ten fakt, przy czym za Afganistan robi tu Izrael, a Norwegia częściowo odgrywa Mazury Smile.
Ale wróćmy do naszego bohatera. Nazywam go tak z racji tego, że nie poznajemy jego imienia. Mało tego, nie wypowiada on w filmie ani jednego słowa! I tu wyrazy wielkiego uznania należą się Vincentowi Gallo. Facet, jakby nie patrzeć ograniczony w zakresie swych możliwości aktorskich, w „Essential Killing” wspiął się na ich wyżyny. Nie używając nawet słowa potrafił oddać całe spektrum emocji człowieka całkowicie zdesperowanego, aby przetrwać. Zasłużona nagroda w Wenecji.
Odgrywany przez niego bohater je mrówki, korę z drzewa, czy nawet ssie mleko z piersi przypadkowo napotkanej, ciężarnej kobiety. Pełen naturalizm. Jest także niebezpieczny, potrafi zabijać, ale jedynie wtedy, gdy nie ma wyboru, gdy sprawa ma się „albo ja, albo oni”. Stąd też tytuł, jego „killing” ma miejsce, tylko wtedy, kiedy jest „essential”. Skolimowski jednak w żaden sposób go nie ocenia, chłodnym okiem przygląda się człowiekowi, który musi stawić czoło potężnej i bezwzględnej naturze. A widz z biegiem czasu zaczyna Arabowi kibicować, zastanawiając się jakby sam się zachował w podobnej sytuacji. Nasz uciekinier, między jedną, a druga ekstremalną sytuacją, miewa krótkie, mgliste wizje z kobietą w roli głównej, pozwalająca nam sądzić, że talib może mieć żonę i dzieci. Że niekoniecznie jest terrorystą, takim, jakim widzi go świat, ale przeciętnym człowiekiem ze swoim małym życiem.
„Essential Killing” nie należy do typu filmów lekkich i przyjemnych, do których można niejednokrotnie wracać. Szczerze mówiąc, obraz po pewnym czasie zaczyna się dłużyć i nieco męczyć. Wszystko za sprawą tego, że jest to film bardzo oszczędny w akcję i słowa, wręcz ascetyczny w swej wymowie. Skolimowski zamiast tego oferuje nam przepiękne zdjęcia, często serwuje fenomenalne ujęcia z lotu ptaka, na początku używa także techniki POV („Perspective of vision” lub jak ktoś woli „Point of view”). Przy tej okazji nie mogę się powstrzymać przed wklejeniem screenu z filmu: [link widoczny dla zalogowanych]
Nawet sam bohater, mimo całego dramatyzmu sytuacji, potrafi przystanąć w biegu, odetchnąć mroźnym powietrzem, rozejrzeć się wokół i ulec zachwytowi, jaki potrafi wywołać cudowny, biały bezkres. I tutaj chyba drzemie siła tego filmu, gdzieś na granicy między plastycznymi zdjęciami, grą Gallo i wrażeniem, jakie zostawia po seansie. Ponieważ, mimo dłużyzn i ciężkostrawnego stylu, „Essential Killing” zostaje w głowie na bardzo długo i daje do myślenia. Wracając z kina w lutowy wieczór, wspominałem drogę, którą musiał przebyć bohater filmu, i jakby mróz stawał się mniej dotkliwy.

PS. Jestem ciekaw, jak w kontekście takiego kina o survivalowym zacięciu, wypadnie hollywoodzkie „127 godzin” Danny’ego Boyle’a.

Ocena: 8/10


AŻ PO GRÓB (GET LOW, 2009)

Historia podobno oparta na faktach. Felix Bush (Robert Duvall) to pustelnik, który od czterech dekad mieszka sam w leśnej chacie. W nieodległym miasteczku uchodzi za dziwaka, krążą o nim przeróżne opowieści. Na ile są prawdziwe nie wiadomo, bo nie jest on typem towarzyskiego gościa Wink. Lecz gdy umiera jego stary przyjaciel, Felix, który sam czuje się coraz gorzej, uznaje, że pora w końcu się ‘wyspowiadać’. Uznaje, że najlepiej zrobi to na stypie. I to swojej własnej. Udaje się więc do Franka Quinna (Bill Murray), właściciela lokalnego domu pogrzebowego, by zaplanować swój pogrzeb za życia.
Film ciężko jednoznacznie sklasyfikować. Jest to właściwie dramat, choć ma w sobie po trosze z komedii i westernu. Westernu głównie dlatego, że akcja ma miejsce w Ameryce początku lat 30-tych i udziela się tu jeszcze klimat schyłku ery kowbojów. „Aż po grób” nie zaskakuje, niczym nie porywa, tempo jest dosyć jednostajne, bez nagłych zwrotów akcji. A jednak historia wciąga bardzo szybko. A to za sprawą kilku rzeczy.
Sam scenariusz jest skonstruowany w starym stylu, konsekwentnie, acz bez niepotrzebnego pośpiechu, odsłania nam coraz więcej. Oparty na osobowości Felixa, ma w sobie coś z ludowej legendy. Na początku filmu dostajemy flesza z płonącym domem i uciekającym mężczyzną. Nietrudno się domyślić, że ów facet to właśnie pustelnik, który kryje w sobie jakąś mroczną tajemnicę.
Druga sprawa – aktorstwo. Robert Duvall, zagrał jedną z najlepszych, jeśli nie najlepszą, rolę w swym życiu. Jeśli spojrzymy na jego filmografię, to będziemy w świetnych rolach mogli przebierać do woli. Duvall udowadnia, że nawet w jego wieku można się jeszcze aktorsko rozwijać. Drugoplanowy Murray jest niewiele mniej przekonujący. Znakomicie wczuł się w rolę trochę dwuznacznej postaci biznesmena, dodając jej swojego komediowego zacięcia. Ponadto w „Aż po grób” występują legendarna Sissy Spacek i obiecujący Lucas Black.
No i w końcu muzyka. Dawno ścieżka dźwiękowa filmu mnie tak nie porwała. A tutaj praktycznie każdy zestaw dźwięków, czy to piosnka ze stypy, czy folkowe brzdąkanie na gitarze, niemal hipnotyzuje. Genialnie oddaje ducha czasów, miejsca, i tego, co akurat dzieje się na ekranie.
I jeśli połączymy wszystko powyższe wyjdzie nam naprawdę bardzo ładnie opowiedziana historia. Czasem zabawna, a czasem wzruszająca, na pewno ciepła, i jak na owe czasy wyjątkowa.

Ciekawostka: Film powstał przy dużym udziale polskiego kapitału, m.in. być może dlatego zagrał w nim Tomasz Karolak. Choć może zagrał to za dużo powiedziane, ponieważ sceny z nim nie trafiły do kinowej wersji filmu. Może w dodatkach na niedawno wydanym DVD zobaczymy naszego rodaka? Very Happy

Ocena: 8/10


MACZETA (MACHETE, 2010)

Jak zrobić coś pozornie z niczego najlepiej wie Robert Rodriguez. „Maczeta” jest esencją tego, w czym Rodrgiuez jest mistrzem, czyli parodiowania kina exploitation. Tandetnych, przejaskrawionych do granic możliwości, ociekających przemocą filmów. A zaczęło się w sumie niewinnie, bo od trailera z przedsięwzięcia „Grindhouse”, który stworzyli wspólnie z Tarantino. Fałszywy trailer faktycznie robił wrażenie, na samym Rodriguezie musiał zrobić aż takie, że zdecydował się przerobić go w pełnoprawny film. „Machete” w swoim gatunku nie zawodzi.
„Maczetą” jest Danny Trejo, znany z poprzednich filmów reżysera, ale raczej z ról dalszego planu. Aktorem wybitnym to Trejo nie jest, delikatnie mówiąc, ale na takiego typu bohatera nadaje się idealnie. Jedno spojrzenie na twarz tego gościa i wiemy, że jest zdolny do wszystkiego i cholernie trudno go ubić. Naturalnie jego ulubioną bronią jest maczeta, choć nie pogardzi też przyrządami ogrodowymi, takimi jak np. kosiarka Wink. Jasne więc, że przemocy w filmie jest co nie miara, ale jako że wszystkie chwyty są tu dozwolone, traktujemy ją jako zupełnie oderwaną od rzeczywistości i, tym samym, ta przemoc na bawi. Trejo partnerują Cheech Marin (również ulubieniec Rodrigueza, znany także z cyklu filmów „Cheech & Chong” Very Happy), a także ponętne Jessica Alba (rozebrana niestety tylko komputerowo Wink ) i Michelle Rodriguez. Ogółem rzecz biorąc, to, jeśli spojrzymy na obsadę, zobaczymy wiele znanych nazwisk. Czarnych bohaterów grają Robert De Niro, Sam Feehey, Don Johnson, a także Steven Seagal. Jakaż to świeża odmiana zobaczyć go w filmie, w którym nie obija złoczyńcom japy, a sam jest złoczyńcą, w dodatku tym największym. Dodając do tego wszystkiego Lindslay Lohan, wyjdzie nam dziwaczna aktorsko mieszanka. Paradoksalnie, każdy się tu sprawdza i jest na swoim miejscu. Zapewne dlatego, że zagrać karykaturę jest łatwiej niż zagrać na serio.
Wątek emigracji Meksykanów do Ameryki poruszony w filmie zostawiam w spokoju. To temat raczej poważny, a film zbyt poważny nie jest. I dla ludzi, którzy oczekują mało poważnego kina i cenią Rodrigueza, „Maczetę” polecam. Na pewno nie poczują się zawiedzeni i oszukani, że to film stworzony na bazie zwiastuna Smile.

Ocena: 7/10


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
malwa
Filolog



Dołączył: 29 Wrz 2008
Posty: 220 Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Olsztyn

PostWysłany: Śro 18:04, 09 Mar 2011 Powrót do góry

Wuju, uwielbiam Twoje recenzje Very Happy czytając to, co napisałeś o Essential Killing jeszcze bardziej chcę zobaczyć ten film.

Co do Dziecka Rosemary, chciałbym kiedyś porozmawiać z kimś, kto w momencie premiery był już osobą mniej więcej dorosłą, i pamięta wpływ jaki wywarł na kinematografię i jaki był jego wydźwięk w społeczeństwie, znaczy do jakiego stopnia był szokiem.

Racja, Stone skłania się ku lewej stronie, ale dobrego portretu psychologicznego w "Urodzonym" nie można mu odmówić Smile ale Pluton był chyba jeszcze lepszy. Wietnamski majstersztyk Stone'a.

Jeśli już jesteśmy przy kinie wietnamskim, najwyraźniej TVP przypomina sobie ostatnio klasyków kina wojennego, bo obok "Urodzonego" puścili przedwczoraj "Łowcę jeleni", a wczoraj "Zapach kobiety". Chociaż ten ostatni nie jest już tak typowo wojenny.

Postanowiłam obejrzeć "Łowcę", chociaż leciał strasznie późno, bo zaczynał się o 23:30, a kończył przed 3 Hrm (w TVP powinni się mocno zastanowić nad osobą, która ustala takie godziny wyświetlania absolutnych klasyków Evil or Very Mad a "Zapach kobiety" leciał jeszcze później). Oglądałam, oglądałam i zasnęłam mniej więcej w momencie kiedy jeden z głównych bohaterów łamie nogę. Co nie zmienia faktu, że mam jedno spostrzeżenie, które nasuwa się już na samym początku i trochę graniczy ono z nostalgią. Takich filmów już się po prostu nie robi. Sama scena ślubu i wesela trwała chyba z 45 minut i gdyby coś takiego nakręcono dziś prasa zapewne nie zostawiłaby suchej nitki na filmie za dłużyzny... Teraz to wszystko szybko szybko szybko, bo nie ma czasu, bo widz się znudzi.
Co się dzieje z tym światem, że wszystko tak zaczęło pędzić?


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez malwa dnia Śro 18:15, 09 Mar 2011, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
soczek
Filolog



Dołączył: 12 Lut 2008
Posty: 148 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: znienacka

PostWysłany: Czw 16:27, 10 Mar 2011 Powrót do góry

Image
jeden z lepszych seriali mojego dzieciństwa

a Machete też mi strasznie przypasował, na równi z Black Dynamite imho.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez soczek dnia Czw 16:28, 10 Mar 2011, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
agropol
Moderator



Dołączył: 21 Maj 2006
Posty: 1398 Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: dydybongidągidydągi

PostWysłany: Pią 8:56, 11 Mar 2011 Powrót do góry

Jestem zajebisty. Nie napisałem żadnej recki, a już ktoś je uwielbia Cool

Takie dwie luźne uwagi:
1. Black Dynamite zniszczył moje pojęcie parodii totalnie. Ten film wzniósł sztukę parodii 3 poziomy wyżej.
2. Problem emigracji Meksykanów do USA jest może i poważny, ale sami Meksykanie potrafią nieźle się z tego ponaśmiewać. Chociażby wspomniany wcześniej Cheech:
http://www.youtube.com/watch?v=RZzMcwBSryg

Ja pierniczę haha Very Happy Very Happy Very Happy jaki mistrz Very Happy Very Happy Very Happy


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez agropol dnia Pią 9:04, 11 Mar 2011, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
malwa
Filolog



Dołączył: 29 Wrz 2008
Posty: 220 Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Olsztyn

PostWysłany: Pią 22:26, 11 Mar 2011 Powrót do góry

yy, misprint Very Happy "Doktorku" oczywiście Smile


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Bush_Docta'
Filolog



Dołączył: 13 Wrz 2006
Posty: 614 Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 2/3
Skąd: Holy Mount Zion ;)

PostWysłany: Pon 19:27, 14 Mar 2011 Powrót do góry

No tak to już jest w życiu, że czasem ktoś inny zbiera pochwały za to co robisz Wink Gorzej jednak jeśli jest to ktoś taki jak Wujo Very Happy

Na "Black Dynamite" faktycznie można boki zrywać. No i trzeba dodać świetną stylizację na lata 70-te Smile


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
malwa
Filolog



Dołączył: 29 Wrz 2008
Posty: 220 Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Olsztyn

PostWysłany: Sob 0:48, 26 Mar 2011 Powrót do góry

Telewizja Polska chyba poszła po rozum do głowy i zaczęli puszczać dobre filmy nieco bardziej przed północą Smile w czwartki na jedynce jest cykl "Wiesz co dobre" i przedwczoraj było "The Hurt Locker". Nie chciałabym się zbytnio rozpisywać n/t tego filmu. Ten obraz po prostu trzeba zobaczyć. A jeśli ktoś ma możliwość zobaczenia go w HD, niech się nie waha Smile to jest jeden z tych filmów, których obejrzenie na małym telewizorku równa się stracie jakiegoś ułamka całości.
Film jest na pewno inny, niż wszystkie filmy wojenne, które do tej pory widziałam. W pewnym sensie przypomina dokument. I ma bardzo, bardzo trafny tytuł. I o dziwo, polski tytuł też mi tu jakoś pasuje. Jeśli się zastanowić nad tym, czym jest tytułowy "locker"/"pułapka"...

Subiektywnie - 9,5/10 albo nawet i 10/10

P.S.
Za tydzień w czwartek, w tym samym cyklu, będzie "Ray" Smile


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
agropol
Moderator



Dołączył: 21 Maj 2006
Posty: 1398 Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: dydybongidągidydągi

PostWysłany: Sob 9:19, 26 Mar 2011 Powrót do góry

taaa, kolejna imperalistyczna wizja ostatnich sprawiedliwych. od razu uprzedzę, widziałem. gdyby nie Twój post, to bym w ogóle o tym filmie nie pamiętał.

Ja widziałem za to ostatnio [link widoczny dla zalogowanych]. Rysunki tego sama pana co w "Iluzjoniście". Historia przedstawiona w tym filmie animowanym wbiła mnie w fotel. Nie dość, że świetna karykaturalna kreska, interesująca, często improwizowana muzyka, to jeszcze sama historia mnie niesamowicie wciągnęła. Fabuła naszpikowana jest bardzo charakterystycznymi postaciami, które po seansie pozostają w pamięci. Jedna z niewielu produkcji ostatnio, po zakończeniu której czułem niedosyt, że to już koniec. Zatopiłem się całkowicie w świat bajki i po prostu nie chciałem go opuszczać.
Oceny nie wystawiam, ale zdecydowanie polecam. Warto wychwytywać szczegóły od początku, bo później jest niesamowita frajda z łączenia ich ze sobą.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
malwa
Filolog



Dołączył: 29 Wrz 2008
Posty: 220 Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Olsztyn

PostWysłany: Sob 13:08, 26 Mar 2011 Powrót do góry

Agruś, no i dlatego nie mówię nic o fabule Razz bardzo natomiast podobał mi się sposób, w jaki zrobiono ten film, taki niby-dokument. Na ocenę mógł nieco płynąć fakt, że oglądałam ten film właśnie na małym telewizorku i żałowałam, że nie widać wszystkiego w pełni.

PS
Pamiętajcie, że dzisiaj zmiana czasu Razz


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Bush_Docta'
Filolog



Dołączył: 13 Wrz 2006
Posty: 614 Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 2/3
Skąd: Holy Mount Zion ;)

PostWysłany: Wto 20:17, 29 Mar 2011 Powrót do góry

Wstyd przyznać, ale oba filmy mam w kolekcji i obu nie widziałem Very Happy Tak jak w przypadku stosu innych filmów, kiedyś obejrzę Wink

Kwartał III, cz. 2:


POGRZEBANY (BURIED, 2010)

Budzisz się. Jest ciemno. Próbujesz wstać, ale twoje ruchy szybko zatrzymują się na drewnianej przeszkodzie. Uświadamiasz sobie, że jesteś w trumnie…
Nie jest to film dla ludzi bojących się małych przestrzeni, bo właśnie taki los spotyka Paula Conroya. Jest on kierowcą ciężarówki pracującym w Iraku, którego konwój został zaatakowany. No i obudził się w trumnie, pogrzebany żywcem. Ciary mogą przejść po plecach… Jest nieco raźniej, gdy Paul rozświetla mrok benzynową zapalniczką. Potem znajduje, nieprzypadkowo tam zostawione, latarkę i telefon komórkowy. Musi użyć ich dobrze (szczególnie komórki), bo powietrza w trumnie nie ma za wiele, wszak umarli nie potrzebują tlenu Wink. (To taka parafraza „Umarli nie potrzebują pledu”, też, skądinąd, dobrego filmu.) Każda sekunda jest na wagę złota, wszak Paul nie jest Umą Thurman z „Kill Billa”, by wydostać się z trumny o własnych siłach ;P.
Miejsce akcji nie opuszcza drewnianego pudła choćby na chwilę. To wyjątek we współczesnym kinie, bo niełatwo przykuć uwagę widza bez dodatkowych atrakcji (efekty specjalne, 3D, gwiazdy w obsadzie). Bohater również jest tylko jeden, nie licząc głosów w telefonie. Ryan Reynolds, odtwórca głównej roli, musiał więc skupić na sobie całą uwagę i wywiązał się z tego zadania znakomicie. Udało się dzięki wszystkiemu powyższemu stworzyć duszny, klaustrofobiczny klimat, który udzieli się każdemu, kto spróbuje wcielić się w rolę Paula.
Trzeba pochwalić Rodrigo Cortesa, małym kosztem udało mu się nakręcić obraz, który nie pozwoli nam się nudzić do samego końca. Końca, który dodajmy, tak jak cały film, pozytywnie zaskakuje.

Ocena: 7/10


MOON (2009)

Sam Bell ma fuchę inną od wszystkich, bo pracuje na Księżycu dla firmy Lunar Industries. Korporacja zajmuje się uzyskiwaniem energii z księżycowych kamieni po drugiej stronie naturalnego satelity. Bell jest jedynym pracownikiem na stacji nadzorującej prace maszyn, towarzyszy mu tylko komputer z wgranym programem AI, mówiący głosem Kevina Spacey’ego. Samowi do odsłużenia 3-letniego kontraktu zostały już tylko dwa tygodnie, po czym w końcu będzie mógł wrócić na Ziemię do żony i małej córki. Gdy jedna z automatycznych koparek ulega awarii, kosmonauta musi opuścić bazę … i sam ulega groźnemu wypadkowi.
Odzyskuje przytomność. Jest potłuczony, ale żyje. Został uratowany. Tylko przez kogo, skoro jest na księżycu sam? Wkrótce okazuje się, że rzeczy na stacji mają się zgoła inaczej niż przypuszczał.
Film miał budżet w wysokości 5mln dolarów, a wyreżyserował go Duncan Jones, na co dzień syn Davida Bowiego. Mimo to „Moon” okazał się strzałem w dziesiątkę i zdobył jedną z nagród BAFTA. Ten kameralny dramat science-fiction nie gwarantuje nam gonitwy akcji, ani efektów specjalnych. Unosi się tu raczej niepokojący, filozoficzny klimat z powieści Philipa K. Dicka, który stawiał pytanie kim jesteśmy wobec ogromnej tajemnicy wszechświata. „Moon” uderza w podobne tony etycznej natury.
Film oferuje nam solidną scenografię (przy takim budżecie), ładną muzykę i zdjęcia, i, przede wszystkim grę Sama Rockwella. Podobnie jak w „Pogrzebanym”, jest to ponownie „one man show”. Na początku seansu pokładowy komputer mówiący ludzkim głosem przywołał mi wspomnienie „Odysei Kosmicznej” Kubricka, ale historia poszła w innym, również ciekawym, kierunku. Jeśli ktoś lubi takie nastrojowe kino sci-fi skłaniające do refleksji, polecam.

Ocena: 7,5/10


JOHN LENNON. CZŁOWIEK ZNIKĄD (NOWHERE BOY, 2009)

Lennona nie trzeba nikomu przedstawiać. (A jeśli trzeba, to witam, Lennon jestem Wink ) Nie trzeba być fanem Beatlesów, ba, rock’n’rolla czy nawet muzyki jako takiej. Materiałów o samych Beatlesach było sporo, o tych o Lennonie z czasów Yoko Ono także, jednak niewiele zna historię młodości Johna. „Nowhere Boy” opowiada właśnie o tym, co ukształtowało go jako człowieka. Nie dostajemy tu obrazu bożyszcza tłumów, wielkiego orędownika pokoju, obyczajowego skandalisty. Zamiast tego poznajemy Lennona jako butnego, wyluzowanego, ale szukającego swojego miejsca na świecie, nastolatka.
Osią fabuły jest trójkąt John – jego matka Julia – jego ciotka, a siostra Julii, Mimi. Chłopak mieszka u ciotki i wuja od 5 roku życia. Ojciec nie żyje, a matka mieszka nieopodal ze swą nową rodziną. Po śmierci wuja, z którym łączyła go bliska wieź, Lennon postanawia po latach z powrotem nawiązać kontakt z rodzicielką. Odnowiona znajomość szybko przeradza się w fascynację, bo energetyczna Julia, melomanka, zaszczepia w nastolatku miłość do rock’n’rolla. Kupuje mu nawet jego pierwszą gitarę. Od teraz John będzie się czesał na Elvisa, zacznie komponować pierwsze utwory, a relacje z zimnokrwistą ciotką Mimi zaczną się pogarszać.
Fajnie się ogląda Lennona jako zbuntowanego młodziana, ale jego perypetie szybko przestają wystarczać. Przez sporą część filmu historia nie wciąga tak jakbyśmy sobie tego życzyli, nie wiadomo dokąd prowadzą przedstawione wydarzenia. Później jest lepiej, akcja nabiera tempa, wątki zaczynają się zazębiać, poznajemy początki The Beatles, ale mimo wszystko, nie rekompensuje nam to pierwszej części seansu. Aaron Johnson wypada dobrze w roli Lennona, jakby zapominając, że musi unieść na sobie ciężar wcielenia się w legendę rocka. Jednak i tak blednie w blasku gry Kristin Scott Thomas w drugoplanowej roli Mimi. Pochwały należą się również twórcom za znakomicie oddanie realiów epoki, ale generalnie należy ich zganić. Film nie jest zły, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że z tej historii dałoby się wyciągnąć więcej. Chyba, że „Nowhere Boy” miał być taki jak sam John za młodu, buńczuczny, zdradzający oznaki talentu, ale jeszcze nieuformowany.

Ocena: 7/10


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
malwa
Filolog



Dołączył: 29 Wrz 2008
Posty: 220 Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Olsztyn

PostWysłany: Sob 0:21, 04 Cze 2011 Powrót do góry

Gainsbourg (2010)

Film w reżyserii Joann Sfar. Opowiada o życiu Serge'a Gainsbourga, albo raczej Luciena Ginsburga, bo tak się właśnie nazywał (w tej roli wyśmienity Eric Elmosnino).
Film jest mocno symboliczny. W zasadzie już sama czołówka coś znaczy. Nie mam zamiaru zdradzać fabuły, ale narobię wam smaku Smile
Przez całe życie małemu Lucienowi, a potem także Serge'owi, towarzyszy (poza papierosem) karykaturalna Gęba, która wg mnie jest personifikacją jego kompleksów. Gęba na początku jest pulchniutka i okrąglutka, właściwie jest tylko Gębą, z małymi rączkami. Gdy Lucien dorósł, Gęba dorosła razem z nim, jest teraz sprytnym eleganckim panem. Acz nadal karykaturalnym. Przez cały film przewijają się także chwilowe ujęcia małego Luciena spacerującego po plaży. Mały chłopiec, który jednak dalej tkwi w dorosłym mężczyźnie cały czas bacznie mu się przygląda. A jest czemu się przyglądać, bowiem Serge prowadzi dosyć intensywne życie Smile i tutaj parę słów o konstrukcji filmu. Jedyne słowo jakie przychodzi mi do głowy, to "płynna". Nie ma wyraźnie zarysowanych granic między kolejnymi okresami życia, tak samo nie ma wyszczególnionych żadną datą najważniejszych wydarzeń w życiu Serge'a, jak to było przykładowo w Skazanym na Bluesa (daty). Nie ma tu żadnych dłuższych pauz pomiędzy np. ostatnim obrazem z okresu dzieciństwa, a pierwszym z okresu dorosłości. Podobnie jak nie ma wyraźnie zarysowanego momentu, kiedy poznana kobieta staje się żoną, a kiedy odchodzi. Z wyjątkiem Jane (numer 3). Kolejne kobiety przychodzą i odchodzą, przewijają się w jego życiu wraz z kolejnymi jego etapami w taki sposób, jakby Gainsbourg nie do końca był tego świadom. Alkohol? Usposobienie? Albo może raczej jedno i drugie. To właśnie miałam na myśli pisząc, że film jest "płynny" - oglądamy życie Serge'a z jego perspektywy, jest to film stricte o nim.
Film jest warto obejrzenia z dwóch powodów. Po pierwsze, historia Serge'a Gainsbourga jest ciekawa sama w sobie. Dodatkowo, sposób, w jaki Sfar przeniósł ją na srebrny ekran jest jak dla mnie absolutnie urzekający Smile


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Bush_Docta'
Filolog



Dołączył: 13 Wrz 2006
Posty: 614 Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 2/3
Skąd: Holy Mount Zion ;)

PostWysłany: Sob 16:24, 02 Lip 2011 Powrót do góry

Przyszła wiosna, przyszło lato, to i jakoś filmów się mniej ogląda. A co dopiero o nich pisać Smile Mimo to kończę powoli to co zacząłem. Zostawiam sobie na koniec jeszcze dwa filmy, wg mnie najlepsze, do ostatecznego podsumowania roku 2010. Jakieś typy? ;P


MR. NOBODY (2009)

Nemo Nobody (Jared Leto) ma już 118 lat I jest ostatnim człowiekiem na Ziemi, który umrze śmiercią naturalną. Ludzkość znalazła sposób na nieśmiertelność, więc osoba Nemo budzi zainteresowanie mediów. W szpitalu, w którym przebywa, zjawia się reporter poszukujący interesującego materiału na radiowy reportaż. I tym sposobem Nemo zaczyna snuć swoją historię sięgającą jego młodzieńczych lat. Z tym że nie jest to historia oparta na jednym, głównym rdzeniu, ale jej różne, alternatywne wersje uzależnione od tego jaką decyzję podjął/podjąłby Nemo. I tak jesteśmy rzucani z jednej rzeczywistości w inną, z jednego czasu w drugi, by momentami powrócić do sędziwego, przysypiającego Nemo, któremu nie wiadomo czy już się we łbie ze starości nie pokiełbasiło Wink Żarty żartami, ale tak to wygląda, z z tego czasoprzestrzennego pędu wyłania się chaos. Twórcy filmu pod przykrywką pseudointelektualnej opowieści sprzedają nam w sumie banał – każda, nawet najmniejsza decyzja, może diametralnie zmienić bieg naszego życia. Dziękuję Wam, o Wielcy Twórcy tego filmu, bez Was nigdy bym się o tym nie dowiedział Wink Normalny człowiek nie tworzy sobie w głowie tysiąca alternatywnych wersji wydarzeń opartych na „co by było, gdyby…”. Normalny człowiek podejmuje decyzję ze wszystkimi jej konsekwencjami i nie analizuje jej dogłębnie, bo nie ma na to czasu, bo zaraz trzeba podejmować kolejną.
Ponadto, film jest rozwleczony. Spokojnie mógłby trwać pół godziny krócej, nikt by na tym szczególnie nie ucierpiał, a i fotel kinowy nie swędziałby mnie tak w tyłek. I jeszcze jedno, wiem, że „Mr Nobody” otwarcie uderza w melodramatyczne tony, ale jeśli widzę na ekranie dwoje nastolatków przyrzekających sobie miłość na wieki to absolutnie mnie to nie przekonuje.
To tyle, jeśli chodzi o narzekanie. Jako całość film mnie nie ujął, ale muszę przyznać, że niektóre sceny od strony wizualnej prezentowały się wybornie. Widać, że w tym aspekcie twórcy naprawdę się postarali. Interesujące i fajnie zrealizowane były także wstawki popularno-naukowe - niby wyrwane z kontekstu, ale pasowały. Co do Jareda Leto, może aktorem wybitnym nie jest, ale na pewno idzie mu to lepiej niż plumkanie w tym swoim zespoliku dla zakompleksionych nastolatek Very Happy. Doradzałbym porzucenie tego drugiego na rzecz aktorstwa. Co jeszcze zapamiętam z tego filmu? Dwie kultowe piosenki: „Mr. Sandman” i „Daydreaming”, oraz ujmujący rechot Nemo staruszka.
Reasumując, gdy odrzemy film Jaco Von Dormaela z urzekającej estetyki i świetnych rozwiązań technicznych, zostanie nam udający coś o głębszej treści, wysokobudżetowy twór, jedynie dla fanów Jareda L.

Ocena: 6,5/10


THE SOCIAL NETWORK (2010)

Przyznam, że po baśniowym „Benjaminie Buttonie” trochę zwątpiłem w Davida Finchera. Po znakomitych, mrocznych thrillerach, które kręcił wziął się za hollywoodzką, pełną rozmachu, historię. Możliwe, że takie perełki jak „Siedem” czy „Podziemny krąg” już nigdy nie wyjdą spod jego ręki, ale muszę się pokajać za swe zwątpienie. Po obejrzeniu „The Social Network” wiem, że Fincher wciąż ma klarowną wizję tematów, za które chce się chwytać.
A temat, który zrealizował ostatnio dotyczy nas wszystkich. No, może prawie wszystkich, bo sam nie mam kota na facebooku, a i wśród swoich znajomych naliczyłbym jeszcze ledwie kilka takich przypadków. Facebook. Portal społecznościowy stworzony przez Marka Zuckerberga przez parę lat odniósł gigantyczny, globalny sukces, zapewniając mu status miliardera. Najmłodszego miliardera na świecie, dodajmy.
Quentin Tarantino powtarzał za Oscarem Wilde’m, że talent naśladuje, a geniusz kradnie. Patrząc przez taki pryzmat Zuckerberg faktycznie jest geniuszem, bo jak wynika z filmu, facebooka nie stworzył do końca uczciwie. Fabuła podzielona jest na dwie, przeplatające się przestrzenie czasowe – w pierwszej siedzimy przy stole z głównym bohaterem oraz, na zmianę, jego ‘znajomymi’, którzy domagają się na drodze sądowej swego kawałka, wartego miliony USD, tortu. Druga wyjaśnia nam po kolei jak powstawał facebook i dlaczego doszło do wyżej wymienionego spotkania.
U Finchera Zuckerberg jest piekielnie inteligentnym, ale społecznie nieprzystosowanym, człowiekiem. Z racji swego intelektu i błyskotliwości wywyższa się ponad innych, za co płaci cenę braku akceptacji. Jego komentarze podczas negocjacji ugody są ironiczne, cięte i zabawne, ale nie chciałbym iść z nim w szranki na tym polu. Kontrowersyjna i intrygująca to postać, porywająca i odpychająca. O dziwo Fincher nie skupia się jedynie na Zuckerbergu i wyłącznie jego relacjach z otoczeniem. Równie dużo czasu poświęca innym postaciom – przyjacielowi i wspólnikowi Eduardo Saverinowi, braciom Winklevoss i Scottowi Parkerowi – twórcy Napstera. Dzięki temu, że poznajemy ich emocje, motywy, postacie wyglądają na takie z krwi i kości, a sama historia nie sprawia wrażenie sztucznej, naciąganej.
Jesse Eisenberg jako Zuckerberg jest naprawdę świetny, ale chyba największym zaskoczeniem aktorskim jest sam Justin Timberlake Very Happy Naprawdę muszę go pochwalić, jako Sean Parker jest bardzo przekonujący. Co ważne w tym przypadku, oglądając film nie myślałem sobie „o, to Justin Timberlake”. Wszechstronnie uzdolniony gościu z niego. Muszę też dodać słowo o montażu - świetna robota przy splataniu osi fabularnych i, przede wszystkim, w scenach z braćmi bliźniakami Winklevoss, granych przez jednego aktora.
Nie jestem zwolennikiem Facebooka. Mało tego, rzecz budzi raczej moją niechęć, a momentami i zażenowanie. Ale „The Social Network” nie opowiada tylko o powstaniu Facebooka, i zaryzykuję stwierdzenie, że nawet nie opowiada wyłącznie o jego twórcy. To film z bardzo silnym tłem, które dotyczy społecznego niedopasowania jednostki, oraz tego jak ogół tego społeczeństwa się zmienia i jakimi się rządzi prawami. Film nie porywa zwrotami akcji, ale bardzo szybko wciąga, hipnotyzuje, sprawia, że dwie godziny mijają niezauważalnie.

Ocena: 8/10


WYJŚCIE PRZEZ SKLEP Z PAMIĄTKAMI (EXIT THROUGH THE GIFT SHOP, 2010)

Słyszeliście wcześniej o niejakim Banksym, lub o czymś, co się zowie street art? Jeśli nie, bardzo zachęcam do zapoznania się z tym tytułem. (Mała dygresja: Przypomniał mi się w tym momencie dr Tomasz „Wiśnia” Wiśniewski ciągnący swoim donośnym, twardym angielskim coś właśnie w stylu „I highly recommend you to read those passages of William Wordsworth and Samuel T. Coleridge” Wink)
Street art ma wiele wspólnego graffiti, ale jednak jego inspiracje twórcze sięgają daleko dalej, bo i jest tu plakat, korzystanie z szablonów, wlepki, coś na kształt rzeźby itp. Sam akt nosi piętno wandalizmu, ponieważ tworzony jest bezprawnie, ale nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że, w przeciwieństwie do zwykłego bohomazu na murze, nosi w sobie wiele treści. Street art ma prowokować społeczną reakcję, by trudno było obok niego przejść obojętnie.
Nie będę określał do jakiej kategorii należy film, bo nie chcę psuć zabawy, tym, którzy go nie widzieli. Powiedzmy, że jest to coś na kształt fabularyzowanego dokumentu. „Wyjście przez sklep…” opowiada historią zamerykanizowanego Francuza – Thierry’ego Guetty, który ma manię filmowania wszystkiego (dosłownie wszystkiego), co się wokół niego dzieje. Pewnego dnia trafia na gościa o ksywie Space Invader parającego się uliczną sztuką. Zafascynowany tym fenomenem coraz bardziej „wkręca się” w ten świat, by w końcu poznać i zaprzyjaźnić się z legendą nurtu, niejakim Banksym.
To fajna historia opowiadająca o motywach tego ruchu, zaznajamiająca nas z fantastycznymi tworami, które płodzi. Wciągająca, zabawna. Fabularyzowana część przepleciona jest wypowiedziami Francuza, oraz samych zainteresowanych, w tym Banksy’ego. Ale nie jest to tylko opowieść o tym jak powstał i funkcjonuje street art, nie jest to filmowa wystawa niebanalnych prac. W „Sklepie..” kryje się coś znacznie więcej.
Banksy’ego porównuje się do Andy’ego Warhola, który niegdyś wytyczał nowe kierunki w sztuce. Ale bohater street artu wciąż pozostaje wierny swojej formule – jeśli wychyla się, by zrobić film, pozostaje z przykrytą kapturem tożsamością, jeśli typuje się go do wygrania Oskara, chce by odebrało go sześciu kolesi przebranych za małpy Very Happy (ostatecznie, jak wiemy, „Sklep..” Oskara nie zdobył). Świat nie wie jak wygląda, jak się nazywa i gdzie dokładnie mieszka. Ale za to stawia w swym filmie, który jest jakby kontynuacją tego co robi na ulicy, bardzo ważne pytania o sens sztuki, jej dewaluację, komercjalizację, podążanie za trendami. Prowokuje i celnie obnaża w nim ludzką naiwność, zapewne świetnie się przy tym bawiąc.
„Wyjście przez sklep z pamiątkami” to świeże, krzepiące, frapujące kino.

Ocena: 8/10


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
soczek
Filolog



Dołączył: 12 Lut 2008
Posty: 148 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: znienacka

PostWysłany: Nie 0:49, 03 Lip 2011 Powrót do góry

aż ciężko mi sobie przypomnieć cóż to takiego się oglądało w tym 2010, wydaje się to być wieki temu. ale jeśli się nie mylę co do daty oglądania to w twoich zestawieniach a między tym co zapadło mi w pamięć zdecydowanie brakuje Scota Pilgrima. Może i głupie, komiksowe, etc etc ale jednak najbardziej zaskakujące kino jakie mnie spotkało w ubiegłym roku.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:      
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu


 Skocz do:   



Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001/3 phpBB Group :: FI Theme :: Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)